Po długiej przerwie kolejna odsłona wspomnień mojego Ojca. Tym razem kolejna przygoda na wsi i wspaniała gościnność. Mnie ślinka ciekła przy wstawianiu tekstu – głodni nie czytajcie.
Posłaniec
W połowie lat 60-tych, mama poprosiła żebym poszedł do znajomych, którzy mieszkali kilka kilometrów za miastem na wsi. Mama była chora i nie mogła wybrać się na imieniny. Pan Jan i pani Janowa jak o nich się mówiło, 24 czerwca obchodzili imieniny. Z uwagi na to, że po południu będą goście wybrałem się przed południem. Zabrałem ze sobą kolegę, który jest teraz proboszczem w Rosji, przystał na to chętnie ponieważ były już wakacje i nie było co robić a mama powiedziała, że Pani Janowa czymś dobrym nas poczęstuje.Zaopatrzeni w bukiet kwiatów i jakieś prezenty ruszyliśmy w drogę.
Pani Janowa widząc nas bardzo się zdiwiła i rozglądała się za mamą ale wytłumaczyłem, że jesteśmy sami ponieważ mama jest chora. Po złożeniu życzeń Pan Jan zabrał nas by pokazać gospodarstwo, a szczególnie zwierzęta. W tym czasie Pani Janowa naszykowała poczęstunek śmiała się że będziemy degustatorami przed wizytą gości. Tu zwracam się do młodego pokolenia, które nie wie co to Polska gościnność, a tym bardziej na wsi, gdzie wszystkie produkty były swojego wyrobu. Degustowaliśmy wszystko po kolei: wedliny własnej roboty, chleb świeżo upieczony, równego rodzaju dodatki, przegryzając ciastami – jednym słowem stół się uginał. Małe żołądki szybko się napełniły, więc pobiegliśmy dalej zwiedzać gospodarstwo. Odkryliśmy za stodołą prawdziwy kierat, który w ruch wprawiały konie. Próbowaliśmy go choć trochę przekręcić ale nic z tego. Biegaliśmy w koło i robiliśmy pompki, cel był prosty by powtórzyć degustację.
Pani Janowa powiedziała, że przed podróżą powrotną należy się posilić, bo nie dojdziemy do domu. Na takie stwierdzenie czekaliśmy, dwa razy nie musiała powtarzać i już siedzieliśmy za stołem. Z tej uczty to najbardziej zapamiętałem smak galaretki z cielęciny była przepyszna. Na koniec dostaliśmy jeszcze po talerzu rosołu. Objedzeni i obdarowani dobrociami wybraliśmy się w drogę powrotną. Po dwóch kilometrach zmęczeni postanowiliśmy odpocząć, a że przy drodze było świeże siano, więc położyliśmy się na nim patrząc na chmury szybko zasnęliśmy. Do domu dotarliśmy po kilku godzinach, do następnego dnia już nic nie jedliśmy. Żałowaliśmy że na drugi rok nie mogliśmy się wybrać jako posłańcy.
Masz rację takich smaków jak w dzieciństwie to teraz nie ma.U mnie było tak samo mieszkaliśmy w mieście ale w latach 50-tych mieliśmy to samo samo co Twoja babcia do tego jeszcze ja hodowałem króliki.Życzę w Nowym Roku żeby udało się nam przypomnieć te smaki.hi,hi.
Ja niestety nie mam szans pamiętać lat 60tych, ale nawet z własnego doświadczenia widzę, jaka się dzieje krzywda polskiej wsi… tak bardzo miasto włazi z butami do siedlisk, że aż strach jechać na agroturystykę! Ja pamiętam, jak też kilka kilometrów od miasta moja babcia hodowała drób, przez chwilkę chyba nawet krowę i świnię (o ile nie koloryzuję sobie wspomnień), a po kilku latach już z dziadkiem kupowali świniaka na „bardziej wiejskich” terenach… ale pamiętam też, że do samego końca dziadkowie mieli swój drób i jak czekałam pod okiem babci na powrót dziadka i ojca ze świniakiem, to babcia uraczyła mnie… Czytaj więcej »