Pisałem tu już, że muzyka gra mi w duszy stale i towarzyszy wszelkim prawie czynnościom, tak więc w muzyka w kuchni też jest obecna. Nic dziwnego skoro to miejsce, które odgrywa bardzo ważną rolę w moim życiu. Mam więc i ulubione kawałki, które towarzyszą jedzeniu i gotowaniu. Ponieważ potrawy są różne i nastój jaki im gotowaniu czy jedzeniu towarzyszy to i muzyka ta często się zmienia. Może też dlatego nie będzie to wpis całkiem o muzyce kuchennej ale raczej o fascynacjach muzycznym w moim życiu.
No to zaczynamy. W okresie dojrzewania w zasadzie kształtowały się moje preferencje. Jednak był to czas wielkich przemian w Polsce i nie wszystko jeszcze docierało do nas bez problemu. Telewizja czy radio z małymi wyjątkami jak trójka, raczej nie pokazywały muzyki alternatywnej, wyjątkowej i innej tak bardzo niż to co było w Opolu czy Sopocie na deskach amfiteatrów. Tak stary jestem i pamiętam czasy płyt winylowych, magnetofonów i magnetofonów szpulowych. To właśnie na nich pierwszy raz słyszałem Marillion, Pink Floyd, The Doors, TSA, Armię, Proletariat, Republikę… i wiele innych zespołów. Większość z nich pierwszy raz usłyszałem u mojego kumpla z dzieciństwa, Tomka. To dzięki wpadaniu właśnie do jego jaskini muzycznej, pokój na końcu długiego mieszkania, odizolowany od reszty domowników i co najważniejsze wypełniony płytami i z dobrym sprzętem do grania, zacząłem poznawać muzykę. Potem nastała odwilż, kasety i płyty można było kupić wszędzie. W radiu zaczęły się pojawiać zachodnie kawałki, również nie tylko te z głównego nurtu pop.
Moi rówieśnicy słuchali zazwyczaj właśnie takiej muzyki – królowało Top-one, Pet Shop Boys, Sabriny i Samanthy – bleh… Nie, to że nie mam szacunku i miłych wspomnień również z tymi wykonawcami związanych, bo na dyskoteki się przecież też latało. Jednak nie było to coś, co lubiłem najbardziej. Wtedy też odkryłem Stinga, Kazika, Maanam, U2. Subkultury były w modzie i każdy chciał się wyróżniać, tak więc ja też przez swój ubiór, muzykę i poglądy zacząłem wyrażać siebie. I wiecie co… nie znalazłem jakiegoś głównego nurtu, z którym mógłbym się identyfikować do dziś. Słuchałem chyba wszystkiego po trochu, od muzyki poważnej poprzez techno, rap, rock, poezję śpiewaną, a na ciężkich brzmieniach punkowych i metalowych kończąc. Śpiewałem piosenki turystyczne, szanty i w chórach kościelnych (ty zagorzały ateista?), tak odkryłem, że muzykę mogę też tworzyć i łapałem się każdej okazji by to robić. Z różnym skutkiem, bo śpiewam raczej średnio, ale nie chodziło o jakość, ale o sam akt tworzenia. Realizowałem się w tym i do dziś to robię. Śpiewam przy każdej okazji.
Po drodze też nauczyłem się dość wcześnie grać na gitarze. Nie, nie było to związane z tym by tworzyć. Chłopak z gitarą i takie tam, bardziej do mnie przemawiały i do innych również. Lubiłem chyba być w centrum zainteresowania, a i panny wzdychały jakoś bardziej – przecież muzyka łagodzi obyczaje i zbliża ludzi. Grałem przy ogniskach, w kościele, na potkaniach ze znajomymi, a utwory zmieniały się w zależności od słuchaczy. Grałem też na ulicach by zarobić na wakacje i poznać fajnych ludzi. Kiedyś było naprawdę łatwiej, wystarczyło zabrać plecak i gitarę, iść na stopa, jechać w jakieś uczęszczane przez turystów miejsce, wyciągało się instrument i zarobiło w kilka godzin na tydzień wakacji. Przy okazji zawsze ktoś się przyłączył i poznawało się ciekawych ludzi, a plany na jutro zmieniały się w kilka minut trzy razy. Pamiętam do dziś białego misia, którego graliśmy ze Słomą w Zakopcu pijanemu naturalizowanemu Niemcowi, co kraj stary zwiedzić chciał i kochał tę piosenkę. Nie znaliśmy słów poza refrenem więc graliśmy go w kółko kilka razy, a ten co refren wrzucał nam kilka marek póki się nie znudził i nas nie wyściskał. Potem się zastanawialiśmy czy iść do hotelu i się porządnie wyspać czy jedziemy gdzieś dalej. Wybór padł na Kazimierz i już kolejnego dnia tańczyliśmy z jakimiś hare kryszna i zespołami ludowymi na rynku. obudziłem się później półnagi w namiocie nad Wisłą. Nie pytajcie z kim, u kogo w namiocie, i czemu nogi i tyłek wystawały mi poza namiot w czasie deszczu. To były jednak inne czasy, ale piękne. Grałem głównie piosenki turystyczne, polskiego rocka, poezję śpiewaną, szanty. Poznawałem wokalistów, zespoły, jeździłem na koncerty. To był naprawdę cudowny czas.
Kilka lat temu poznałem ising i wspaniałych ludzi na tym portalu. Zaczęło się wspólne śpiewanie karaoke. Podkładów było dużo, można było poszaleć, duety dogrywane do siebie, zloty, nowe przyjaźnie i fascynacje muzyczne. Dalej chodzę na koncerty, tych starych ulubionych zespołów, jednak również okrywam nowe brzmienia i nurty. Nie słucham jednak wszystkiego jak leci… jakoś do niektórych zespołów i brzmień nie mogłem się przekonać, więc nie jestem tak całkiem muzyczną prostytutką.
A muzyka przy gotowaniu, bo o tym miało to być? Cóż, rzadko słucham czegoś ale często śpiewam przy garach, jak sam to na głos jak przy kimś to raczej pod nosem. Czasem coś mi się wyrwie i głośniej. Zazwyczaj to muzyka miarowa, rytmiczna ze względu na to, że to mimo wszystko nie tylko pasja ale i praca. Takie zadanie spełniały kiedyś marynarzom szanty, umilały czynności wykonywane jednostajnie, a w kuchni przy krojeniu, czemu nie nucić sobie pod nosem „Highway to hell”. Mieszając potrawę co rusz, by się nie przypaliła pomaga się skupić „Oda do radości”. A czekając aż się ciasto upiecze, można nucić „Coś optymistycznego”. Złapaliście się kiedyś na śpiewaniu przy gotowaniu? Nie lubię też jeść w ciszy, ale wtedy zazwyczaj leci w tle jakiś jazz by nie śpiewać, bo jak mnie uczyli „jak pies je to nie szczeka bo mu miska ucieka”, lub „nie śpiewaj przy jedzeniu, bo będziesz miał głupie dzieci”. Heh, powiedzonka kiedyś były też fajne.
Ale tak naprawdę przynudzam i czas dojść do jakiejś puenty. Biorąc pod uwagę jaki miszmasz muzyczny mi towarzyszył przez całe życie, skakanie po nurtach, gatunkach i wykonawcach, to teraz, wracając do kuchni, jeśli połączymy te dwie pasje wyjdzie jedynie tort truskawkowy z boczkiem, lub inne zakręcone danie. Takie samo pomieszanie i tu i tu. Klasyka z nowoczesnością w jednym wielkim starciu i prawdziwy kociołek Panoramixa z tego wychodzi. Sięgam w zasadzie po wszystko i zmienia się to stale, bo inny humor, inne danie. Jednak ważne by niczego nie tracić, nie odwracać się od swoich zamiłowań i pielęgnować je w sobie. Uwierzcie lub nie, ale tylko pobieżnie liznąłem temat i Ci, którzy mnie znają, pewnie będą mogli dołożyć do lisy rzeczy, które ze mną słuchały. A jak jest u Was? Muzyka Wam w duszy gra, również podczas gotowania? Co sobie nucicie lepiąc pierogi?
Zostawię Was z tymi pytaniami i jedną z moich licznych ukochanych piosenek. Wokalistka, którą ceniłem od dziecka i słuchałem utworów, od kiedy w zasadzie pamiętam, a przypadkiem udało mi się nawet poznać ją osobiście i chwilę porozmawiać. Olga i jej teksty towarzyszyły mi w wielu chwilach mojego życia. Szkoda, że odeszła. Wiele piosenek kojarzy mi się z różnymi chwilami i osobami w moim, życiu. Większość z tych ulubionych, jest do czegoś lub kogoś przypisana (ciekawe czy ja Wam się też z jakimś utworem kojarzę?). Taki katalog muzyczny w głowie. Co dziwne, też teksty utworów pamiętam lepiej, niż wydarzenia z mojego życia. Można mieć bibliotekę wokalna w głowie? Dobra słuchajcie, koniec gadania…
P.S. Postaram się zanudzać Was regularnie swoimi tekstami w niedzielę, zamiast przepisu. Czy Wam się to podoba, czy nie. Nie samym jedzeniem człowiek żyje 🙂