Wczoraj z Judytą przed zaśnięciem, wspominaliśmy stare czasy i nasze zabawy z dzieciństwa. Tak, mogę tak mówić, bo coraz częściej oswajam się z myślą, że jestem już w zaawansowanym średnim wieku. Dla dzieci i młodzieży to pewnie już próchno. W głowie jednak jak u każdego faceta, mieszanka chłopca i dorosłego, a że mamy tyle na ile się czujemy, to mnie to pociesza.
Wracając do głównego wątku. Wspominaliśmy nasze podwórka. Wspólne zabawy z dziećmi. Tak się złożyło, że oboje wychowaliśmy się w mieście. W naszym otoczeniu zawsze było pełno koleżanek i kolegów. Zawsze było co robić i nigdy się nie nudziliśmy. Wystarczyło wyjść z domu i krzyczeć gromko imię kogoś z podwórka, np.: Aaaaaaniaaaaaa. Po kilku próbach, jeśli nikt nie rzucił niczego ciężkiego z okna, zdenerwowany nagłym darciem się małoletniego, wychylała się czyjaś głowa ze stwierdzeniem: czekaj idę… To wystarczyło zazwyczaj by pojawiły się też inne osoby. I już było kilka maluchów, gotowych na wspólne zabawy.
Pogoda średnio nam przeszkadzała, zawsze można było iść do bramy lub na strych, albo posiedzieć na klatce, ku utrapieniu mieszkańców. Utrapieniu to dużo powiedziane, bo skoro większość z nich miała dzieci, a one w tym czasie nie pałętały się po domu i nie wołały: Mamaaaa, nudzi mi się – to raczej było zbawienne, że siedzą gdzieś indziej. Nikt też nie martwił się za bardzo czy nikomu nie dzieje się krzywda, zazwyczaj pilnowaliśmy się sami nawzajem, a jeśli nawet coś się stało komuś, to raczej kończyło się na kilku łzach i odwrocie delikwenta do domu. Zazwyczaj dostawał burę, że znów coś odwalił, więc lepiej było nie ryzykować.
Pewnie, że kumulacja kilkunastu, w porywach, urwisów z rozpiętością wieku, mniej więcej 5 lat, na niewielkiej przestrzeni, to nie jest coś co brzmi bezpiecznie. Co rusz ktoś miał jakiś szalony pomysł, szczególnie fajny jak balansował na granicy tego co nam było wolno robić, a co nie. Nie raz wracaliśmy do domu brudni, ubłoceni, podrapani, czy posiniaczeni… ale szczęśliwi. Nie mieliśmy komórek, internetu, telewizor oglądało się 15 minut dziennie, o ile się nie przegapiło dobranocki, a za zabawki często służyły patyki, kamienie i wszystko co się po podwórku walało. Zestaw obowiązkowy do wspólnych zabaw przez lata, to: kreda, piłka, guma, kapsle.
Tak, to były nasze podstawowe narzędzia, z których można było wymyślić setki gier i zabaw. Tworzyć scenariusze gier na kształt RPG, przebywać w innych rzeczywistościach i światach. Wzorce czerpaliśmy głównie z książek i seriali. Każdy chał być Klosem czy Jankiem. Za pistolet służył patyk – jak ktoś powie, że to nie ćwiczy wyobraźni, to się zwyczajnie nie zna. Przeważały gry zespołowe. Mało kto się bawił sam. Mało kto też wynosił na dwór zabawki z domu, bo wiadomo było, że mogą się zniszczyć, a dbało się o nie bardziej niż teraz, bo miało się ich mało, a kupić nowe nie było tak prosto. Tak, pamiętam czasy gdy coś się naprawiało i miało pięć żyć, a nie lądowało w koszu jak się popruło czy złamało.
Zabawy były proste i skomplikowane, przeważały jednak te banalne, głównie ze względu na to by każdy się mógł bawić. Główne zajęcia to: odbijanie piłki o ścianę i przeskakiwanie przez nią, gra w gumę czy klasy, gry w chowanego, zbijaka i berka, gra w kapsle, jak dziewczyny chciały się bawić w coś durnego typu dom. Radziliśmy sobie z tym co było. Nie obywało się bez wypadków, jednak wtedy niebezpieczeństwo stanowiły głownie szyby. Gra w piłkę, była problematyczna bo zazwyczaj kogoś poniosły emocje i chciał strzelić jak Szarmach, czy Boniek. Staraliśmy się wymyślać gry mniej inwazyjne, chociaż kilka szyb nie ocalało. Bywało jednak zazwyczaj śmiesznie, a nie katastroficznie. Kiedyś wrzuciłem Cioci piłkę do talerza przez otwarte okno – da się? Pewnie, co to dla nas – niezła bramka i nieźle mnie pogoniła.
Spędzaliśmy każdą wolną chwilę na dworze. Był specjalnie obmyślony system komunikacji między domem, a podwórkiem. I nie wiem jak to działało, ale działało. Zazwyczaj polegał on na tym, że któraś strona się darła, np. Obiaaaad, albo Mamooo i nie wiem jakim cudem Mamy rozpoznawały, które w danej chwili dziecko się wydziera. Zawsze bezbłędnie pojawiała się właściwa w oknie. Problemy z piciem, czy drobnym jedzeniem zazwyczaj były i tak rozwiązywane inaczej, bo zawsze któraś Ciocia czy Wujek (to nie byli sąsiedzi, ale prawie rodzina – do tej pory do nich tak mówię) poratował szklanką kompotu czy wody.
Najzabawniejsze były zawsze i tak negocjacje. Karol, do domu! – Ale Mamo, jeszcze widno, za pół godzinki, co? – Do domu, jutro do szkoły! – No ale Mamoooo! – Powiedziałam! No i się szło, ale próbować było warto, bo czasem się udało. Powrót do domu, to była kara. Każde z nas wolało się tarzać po brudnym betonie, niż siedzieć w czystym domu.
Tak z perspektywy to uznaję, że miałem wspaniałe, przesycone wręcz zabawą, kontaktem z rówieśnikami i pełne przygód dzieciństwo. Pełne wrażeń i uśmiechów. Nie było nudy, nie było problemów egzystencjonalnych, jak ktoś miał problem, to wyjaśniało się spór na miejscu i ktoś najwyżej dostał w nos. Dzieci nie musiały mieć opiekunek, nie chodziły do psychologa, nikt się nie obawiał czy je ktoś porwie, zgwałci lub pobije. Mieszkałem w bardzo szemranej dzielnicy w Łodzi, przy alejkach i powiem Wam, że chyba nigdzie później się tak bezpiecznie jak tam nie czułem. Ludzie byli inni, nawet Pan Henio co spędzał pół dnia pod sklepem z piwem, czasem dał cukierka i pogłaskał po głowie – bez podtekstów, tak zwyczajnie z sympatii. I każdy, zawsze jednym okiem patrzył, czy nic się nam złego nie dzieje.
A Wy jak oceniacie z perspektywy Wasze dzieciństwo, jakie macie wspomnienia?
To prawda, że kiedyś dzieciaki spędzały każdą swoją wolną chwilę na dworze. Sama wspominając swoje dzieciństwo pamiętam, że czasami siłą trzeba było mnie wyciągać z podwórka do domu na obiad. 🙂 Teraz jest zupełnie na odwrót – dzieci częściej spędzają swój wolny czas w domu. Myślę, że jest to zauważalna zmiana pokoleniowa. Z sentymentem wspominam te wszystkie zabawy na dworze!