Wspomnień kulinarnych mojego Ojca ciąg dalszy. Jednak udało się wyciągać je dalej. Miłej lektury…
Rok 1969 z kolegą wyjeżdżamy na Węgry.
Z duszą na ramieniu, ponieważ to mój pierwszy wyjazd za granicę, pierwszy lot samolotem i z bardzo małym budżetem w kieszeni. Ale świat do odważnych należy. Po wylądowaniu w Budapeszcie jedziemy autostopem autostradą słońca nad słynny w tamtych latach Balaton. Mieliśmy Polską flagę machamy zatrzymuje się samochód wyskakuje z niego facet i szybko mówi coś po francusku zrozumieliśmy tylko Monako. Ja przerażony mówię, raczej dukam po angielsku, że nad Balaton. Spytał po angielsku skąd jesteśmy, odpowiedziałem że z Polski i zaczął się śmiać, pokazuje na naszą flagę, patrzymy a ona odwrotnie założona czerwono-biała. Francuz jechał do Balatonfured, to my też.
Po rozbiciu namiotu na dużym polu namiotowym pierwsze kroki skierowaliśmy do wody i tu szok, my chłopcy z Warmii i Mazur patrzymy a woda biała wygląda jak zupa a w dodatku płycizna. Co się dziwić, morza nie mają to cieszą się tą sadzawką. Po kąpieli zgłodnieliśmy, idziemy do miasta pierwszy zakup to brzoskwinie i arbuz, szukaliśmy herbaty ale oni takiego napoju nie piją i nie było w sklepie więc kupiliśmy dużą butelkę Rizlinga 1l. Usiedliśmy w parku żeby spróbować brzoskwiń, nigdy czegoś takiego nie jadłem. Obok były stoliki przy których starzy Węgrzy grali w warcaby, oczywiście na pieniądze, nie przepuściliśmy takiej okazji trochę ich zubożyliśmy. Częstowali nas Rizlingiem zmieszanym z wodą – idealne na upał. Prócz gotówki zdobyliśmy idealny przepis, który stosowaliśmy do końca pobytu.
Po powrocie do namiotu z litrowej butelki otrzymaliśmy 2 litry napoju, otworzyliśmy przywiezione konserwy i do tego kupiony na miejscu wspaniały pszenny chleb. Na deser brzoskwinie i arbuz najedzeni wybraliśmy się na dyskotekę. Tam poznaliśmy dwie Niemki, mieszkały z rodzicami w pięknym hotelu obok pola namiotowego. Na następny dzień umówiliśmy się z nimi przed hotelem, który miał ogrodzoną super plażę dostępną tylko dla gości hotelowych. Wpadliśmy na pomysł żeby zaszpanować, popłynęliśmy dużo wcześniej i przypłynęliśmy na ich plażę, ponieważ był dostęp od strony wody ale trzeba było przepłynąć ok.1,5 km. Od tej strony Balaton był zarośnięty trzcinami. Efekt się udał, ich tata był zachwycony ponieważ sam słabo pływał. Zaprosił nas na obiad, na parterze była restauracja samoobsługowa oczywiście wybraliśmy sobie gulasz i na nim się zakończyło. Był tak piekielnie ostry, całe szczęście że na stołach stał chleb i dzbanek z wodą. Zjedliśmy całą stertę chleba i wypiliśmy dzbanek wody. Do namiotu wróciliśmy pieszo.
Spędziliśmy tam wspaniałe 2 tygodnie i drugie 2 tygodnie w Budapeszcie.
Lwów i słonina.
Będąc we Lwowie nocowaliśmy u znajomej, do której przyjechała rodzina ze wsi i oczywiście przywieźli swój prowiant. My nie mieliśmy nic do jedzenia ale mieliśmy Żytniówkę, którą postawiliśmy na stole, krewnemu znajomej aż oczy się zaświeciły, szybko naszykował zagrychę. Postawił obok wódki talerz ze stertą kanapek. Był to czarny jak węgiel chleb a na nim biała słonina. Byliśmy trochę przerażeni ale głód przezwyciężył i po toaście sięgnęliśmy po przekąskę. Po pierwszym kęsie zaniemówiliśmy ze zdziwienia – jakie to było pyszne. Słonina jak masło rozpływała się w ustach a smak kitowatego chleba rewelacyjny. Chleb był pieczony na wsi nie wiem z jakich składników a słonina surowa w odpowiedni sposób przyrządzona prawdziwe „Ukraińskie sało”. Zjedliśmy płat słoniny i cały duży bochenek chleba oczywiście posiłkując się miejscowym mocnym wyrobem bo nasza skromna buteleczka poszła na pierwszy toast – tam się pija stakańczykami.
Ukraiński bigos rąbany.
W następnym miesiącu przejeżdżaliśmy samochodem przez Ukrainę a dokładnie Huculszczyznę, byliśmy w podróży dwa dni zatrzymaliśmy się w małej miejscowości a może dużej wsi gdzie był bar. Zamówiliśmy zupę grybną i bigos dużego wyboru nie było. Jedzenie było podane w metalowych naczyniach nie zrobiło to na mnie wrażenia ponieważ 3 lata wcześniej używałem tylko takich naczyń oczywiście w wojsku. Zupa była cieniutka i pływały w niej tylko paseczki blaszkowych grzybów, podejrzewam opieniek. Potraktowaliśmy to jako gorący napój. Natomiast bigos – czegoś tak wspaniałego jeszcze nie jadłem. Zamówiliśmy drugą porcję, kelnerka wraca z kuchni i oświadcza że już się skończył, złapaliśmy za talerze i pobiegliśmy do kuchni. Kucharka przerażona zaczęła się tłumaczyć pokazując duży garnek że były to resztki, które wyskrobała i podsmażyła na patelni. Oświadczyła, że nie ma Wołodi i nie ma kto urąbać w zmarzlinie. Nic z tego nie zrozumieliśmy, dopiero po latach oglądając program kulinarny, Kuroń opowiadał że najwspanialszy bigos jadł na Huculszczyźnie. Był on pod śniegiem, zamarznięty i rąbali siekierami. Nasz bigos był lepszy ponieważ był kilka razy odgrzewany i podsmażony na patelni i to smażenie nadało mu niepowtarzalny zapach i smak, kapusta była przyrumieniona coś pysznego. Przypomniałem sobie, że kiedyś jadłem kilka razy kapustę kiszoną smażoną na patelni tak długo aż zmniejszyła kilkakrotnie swoją objętość i się przyrumieniła tylko trzeba mieszać i pilnować żeby się nie przypaliła. Bardzo dobry dodatek do schabowego z ziemniakami.
Artykuł napisał Karol Kosiński – Profil na facebook
Taki bigos to bym zjadł. Jest taki lokal Ukraiński w Olsztynie. Na rogu Limanowskiego i Niedziałkowskiego. Byłem tam tylko raz… Jadłem pierogi. Były bardzo smaczne, ale małe rozmiary tych pierożków zupełnie mi nie pasowały… Niestety nie najadłem się..
Ta restauracja Ukraińska w Olsztynie to „Dumka”.