Za namową Judyty i pod jej czujnym okiem, postanowiłem spróbować czegoś dla mnie zupełnie nowego. Snowboard, czyli wbrew pozorom mało stabilny kawał dechy, do którego jesteś przypięty. Leżysz na stoku, patrzysz jak szusują wokół Ciebie ludzie i chcesz tak samo. Nie, to nie jest takie proste. Na początku więcej leżysz niż stoisz, ale wrażenia są niezapomniane i warte tych wielu upadków.
Zaczęło się od tego, że u Judyty (myslipotarganej.pl) w domu jeżdżą wszyscy. Ja nie, więc by nie być tym gorszym stwierdziłem, że też spróbuję. Odebrałem jeszcze przed wyjazdem solidny trening teoretyczny. Przypięta deska, położona na kocu, nauka balansu ciałem, zagrożenia i ogólnie co robić, a czego nie robić. Szczególnie to czego nie robić, starałem się zapamiętać. No niestety siedząc już na stoku mało z tego ogólnie pamiętałem.
Samo wejście pod górę już jest męczące szczególnie, że nie ma sensu wjechać wyciągiem jeśli się nawet na niej stać porządnie nie umie. Siadam na śniegu, zapinam buty do deski, no i jazda… he, he – raczej staram się wstać. Okazało się to już wyzwaniem. Ale spoko, dam raaaadę. O mamo ja stoję. O kurcze jadę… a nie, już leżę. I znów to wstawanie. Na początku w ogóle utrzymanie równowagi to mega wyzwanie. Zobaczmy co się stanie gdy… a wywrócę się. Nie, przejaskrawiam, jednak na wiele upadków musicie się nastawić. Początek to nauka zsuwania się na krawędzi. Nawet jakoś mi idzie. Jadę, oczywiście nie pamiętam o ugięciu nóg. Łapię przednią krawędź i robię fikołka. Zaczynam powoli wyczuwać o co chodzi, ale jednocześnie strasznie mnie denerwuje to, że kontrola nad deską jest znikoma. Dobra kazali powoli, to powoli. Nie tam muszę jechać. Obracam deskę nosem w dół. Jeeeee jadę…. no to zakręcimy. Piękny piruet i gleba. Rany czemu to się obraca aż tak. Spokojniej trzeba.
Jeszcze kilka prób i wysłałem Judytę by sobie sama pojeździła i skorzystała też z wyjazdu, a nie pilnowała stale lebiegę. Stwierdziłem, że popróbuje sam bez trenera. Mozolne włażenie i jedziemy. Skręt w lewo, skręt w prawo… o kurcze udało się. Z tej radości wyglebiłem kolejny raz. Ale patrzę w górę i przejechałem jednym ciągiem z 20 m. Nikt tego nie widział i nikt nie uwierzy. Kolejne 20 już nie było tak piękne, ale zaczynam utrzymywać równowagę i pokonywać odległość w dół, nie turlając się, a stojąc na nogach.
Mam dość, trafiliśmy na ewidentny koniec zimy. Pada deszcz, śnieg mimo nieprzemakalnego ubranka mam na plecach, w butach, majtkach… wszędzie. To co widzieliście na zdjęciu to nie fotomontaż. Idziemy się napić grzańca. Rękawiczki wykręcam nad ogniskiem. Z kombinezonów paruje woda. Jest super. Judyta jeszcze ma dwa zjazdy, ale dzielnie towarzyszy mi w mojej ostatniej próbie pokonania stoku. Przemknęła koło mnie i czeka na dole. Co ja nie zjadę? O kurcze mulda… jeb. Jedziemy dalej, przecież macha bym jechał. Zakręt i jeb. Kolejna próba – o rany jadę prosto… na nią 🙂 Coś krzyczy, chyba bym hamował. Przekręcam deskę i ładnie zatrzymuję się metr od niej. Uffff…
Podobno szło mi dobrze, nie wiem na ile to słowa na zachętę, by mnie nie deprymować, a na ile faktyczny stan. Biorąc pod uwagę ile leżałem, a ile jechałem to raczej to drugie. Pierwszy kontakt z deską jednak zaliczony. Czy fajnie? Zarąbiście wręcz. Super zabawa, śnieg w zębach, wiatr na twarzy i lód w majtkach. Jednak i rozradowany ryjek i pełno frajdy. Polecam serdecznie taką zabawę wszystkim, którzy nie próbowali. To coś zupełnie innego niż klepki. Inne zasady, inna technika, praktycznie uczycie się na nowo. Sama satysfakcja z pokonywania kolejnych przeszkód i zdobywania nowych umiejętności – bezcenna. Złapałem bakcyla, teraz pewnie będę sam szukał okazji, by gdzieś się wyrwać i pojeździć. Zatem do zobaczenia na stoku.
Ja Cię Karol bardzo dobrze rozumiem… Tylko jednego nie rozumiem – jak Ci nie szło na krawędziach, to nie mogłeś jak klasyczna lebiega, która się dopiero uczy stoku wypługować? 😀 może i byłoby to mniej spektakularne pod względem samej jazdy, ale więcej być sobie pozjeżdżał na desce, niż na dupie 😉